Zabrzmi jak banał, jeśli napiszę, że pragniemy szybkich efektów w krótkim czasie. Nic jednak na to nie poradzę, że jest to tak samo aktualne w odniesieniu do spełnienia pragnienia bycia pięknym i bogatym, jak i bycia spokojnym i zrelaksowanym. I to nie tylko "wina" współczesnych wytworów kultury, które specjalizują się w opowiadaniu historii pt. wszystko da się załatwić szybko i efektywnie. Ich głos jest odpowiedzią na nasze wrodzone inklinacje do tego, żeby było przyjemnie i to jak najszybciej. I w porządku. Tak mamy. Jesteśmy tylko ludźmi.
Dowodów na to, bez liku. Od wydeptanych ścieżek na terenach zielonych, które prowadzą na skróty, przez tabletki do ssania, które rozpuszczają się jeszcze w buzi i likwidują stres (sic!), po plastikowe laki do "kochania", które nie sprawiają kłopotów, bo nie trzeba z nimi budować relacji. Albo dzieci, które w samochodzie w drodze na wakacje już w pierwszej minucie podróży pytają: "Ile jeszcze???" na zmianę z: "Ja nie wytrzymam tak długo.." Liczy się czas i ostateczny efekt.
Ale jak wiadomo mądrzy piszą, że żeby pójść do przodu (w kontekście zdrowia, czy to fizycznego, czy to psychicznego, jeśli szczęśliwie mamy na te dwa obszary wpływ), trzeba przejść drogę dość krętą i długawą. Sprawdza się to również w codziennym życiu w odniesieniu do rzeczy zupełnie prozaicznych: stanie w kolejce, którą wybrałam, bo wydawała mi się krótsza, a jednak ta obok porusza się szybciej; załatwianie spraw urzędowych, bo ze skrzydła A pok. 344, jeszcze trzeba się przelecieć do skrzydła B pok. 567 itp.
Uznanie, że "pragnę szybko, ale szybko się nie da", jest moim zdaniem pierwszym ważnym krokiem do ulżenia sobie. Jak napisał kiedyś Lao Tzu, każda, nawet ta najdłuższa podróż zaczyna się właśnie od pierwszego kroku. Samo w sobie obserwowanie wewnętrznego dygotu i rwania się umysłu i ciała do tego, żeby było jakoś (czyt. przyjemnie, załatwione, odhaczone, dokończone, gotowe, z głowy, na miejscu, już...), przynosi ulgę. Kiedy zauważam ile kreuje to we mnie napięcia, czuję łagodne odpuszczenie. Już wiem, co unosiło moje zbolałe barki, co piekło pod lewą łopatką i zaciskało szczęki. Nawet ciało realizuje ten skazany na niepowodzenie plan. Robi to w dobrej wierze, by pomóc, napinając się, wysilając, dając z siebie jeszcze troszeczkę. Gdy jesteśmy w pośpiechu i mentalnie kołacze po głowie myśl "Szybciej, muszę zdążyć. Szybciej.", to ciało odzwierciedla to całe napięcie. Tyle tylko, że ono jest bez sensu, bo w niczym nam nie pomaga, a obolałe ciało staje się kolejnym stresorem.
Już samo zobaczenie pędu daje więcej przestrzeni i możliwości wyboru. Po pierwsze, czy ja w ogóle chcę w nim uczestniczyć, skoro wiem, że to głowa chce, a realnie to niemożliwe. I po drugie, czy mogę lepiej wydatkować moją energią i nie angażować niepotrzebnie zasobów, które wcale mnie nie wspierają w osiągnięciu celu (jeśli mam podnieść nogę do góry, to napięta twarz w niczym mi nie pomoże). I tutaj przypomina mi się pewna przypowieść:
Pewnego razu na drodze pojawił się galopujący koń i wszystko wskazywało na to, że człowiek, który na nim siedzi gdzieś bardzo się spieszy i ma coś ważnego do zrobienia. Ktoś, kto stał właśnie na poboczu drogi krzyknął z ciekawością: „Dokąd jedziesz?” Na co galopujący na koniu odpowiedział: „Nie wiem! Zapytaj konia!”
Propozycja ćwiczenia: Następnym razem, gdy będziesz mieć poczucie, że z czymś się "nie wyrabiasz", zwróć uwagę na ciało. Spróbuj objąć uwagą napięcie ciała w chwili tego mentalnego pędu, jednocześnie sprawdzając, czy intencjonalnemu rozluźnieniu ciała towarzyszyć będzie odpuszczenie napięcia w głowie. Opuść barki, zrób mały automasaż karku, rozluźnij szyję i twarz... Zobacz jak to działa na Twój wewnętrzny stan.
Zdjęcie: Ruel Abadam on Unsplash